93/2013 | Wokół jeziora powidzkiego
Z prognozy pogody wynikało, że niedziela ma być bardzo ciepła i słoneczna a w planach było kolejne podejście z objazdem wokół jeziora powidzkiego, do którego miało dojść wczoraj ale z wiadomych powodów nie udało się zrealizować. Tym razem było świetnie, poznaliśmy fajną rowerzystkę a moja lewa ręka w wyniku kolizji (pstt) nabrała koloru fioletowego ;-)
Ledwo wyjechałem z domu, już wiedziałem, ze jazda w jedną stronę będzie mordercza. Uziel dał do zrozumienia, ze ma wiać z prędkością 4-5 m/s, niezbyt to mnie ucieszyło ale powoli do przodu - w końcu nie takie rzeczy przeżyło się.
Nawigatorem był Uziel i to za nim jechałem (w końcu jakaś osłona przed wiatrem była), prowadził przez mniejsze lub większe wsie. Na prostej drodze w Ruchocinie zauważyliśmy jakiś nieznany obiekt zielono-czarny i pierwsza myśl jaka przyszła: Rowerzyst(k)a? W ten sposób poznaliśmy Karolinę z naszego miasta, której potowarzyszyliśmy aż do Przybrodzina. W Wiekowie przetestowałem (po raz kolejny) przednie koło - test zaliczony pozytywnie, czego nie moża powiedzieć o lewej dłoni. A stało się tak ze Karolinie koło wpadło w szparę szynową i... wywróciła się - całe szczęscie wszyscy przeżyli, łącznie z kołami ale Uziel miał lekką radochę :P
Dalej droga przebiegła bez żadnych niespodzianek. W Przybrodzinie trio się rozpada - wymiana kontaktów i takie tam pierdołki. Lecimy dalej w kierunku Wylatkowa, gdzie poprzednim razem przejezdzaliśmy. Błądzenie po okolicznym lesie zajęło nam dłuższą chwilę ale kesz został odznaleziony i tu zrobiliśmy mały odpoczynek. Parenaście metrów dalej widzimy fajny pałac z kamieni, wzbudza we mnie zdumienie a zarazem WTF, skąd się on tu wziął?
Pareset metrów dalej zatrzymujemy się przy opuszczonym i już zniszczonym gospodarstwie domowym, podobnym do marzelewskich zabudowań.
Po krotkiej sesji, wracamy do Przybordzina, by potem fatalną drogą (nie wiem co gorsze by było: piachy pustynne czy droga w stylu sera szwajcarskiego) dostrzeć do kolejnego celu dzisiejszej wycieczki - Anastazewa. Trochę mieszają się mi drogi, bo do Anastazewa zazwyczaj jechałem od strony Ostrowa i zawsze trafiałem na najpiękniejszą plażę, położoną nad jeziorem powidzkim - była to dla mnie nowość. I to jaka! Trochę zboczyliśmy z trasy, by dojechać nad dziką plażę i w końcu zrobić kolejną przerwę. Woda jest już nieco zimniejsza, czuć ze jesień is comming ale ze spokojem można było wymoczyć nogi i obmyć twarz. Chwilę później pojawia się łabędź - nomen omen strażnik powidzkiego jeziora. NIe miał złych zamiarów ale nie był zbytnio zadowolony z naszej obecności. Niestety Uziel nie miał chlebowego hajsu, żeby zaspokoić potrzeby strażnika.
Cóż trzeba było pożegnać naszego łabędziego przyjaciela i ruszyć dalej, tym razem do Kosewa przez Lipnicę, gdzie napadłem na sklep i uzupełniłem zapasy na dalszą, powrotną drogę. Przez Giewartów, Niezgodę i Polanowo, ponownie zawitaliśmy do Powidza, zamykając tym samym ładne kółeczko wokół jeziora. Uziel zadaje mi pytanie, czy coś w tych izotonikach miałem, bo zapierdalam za szybko, zwłaszcza na podjazdach i zjazdach.
We Wrześni zjawiliśmy się tuż po zachodzie słońca. Zacna wycieczka.